Nigdzie nie jest idealnie. Trudno mieć życie wiernie podlegające naszym pragnieniom, bo właściwie zawsze znajdzie się choćby maleńki mankament, który będzie odbiegał od tego, czego chcemy. Aczkolwiek przyjmijmy, że te niedogodności są niewielkie. Albo nawet inaczej; istnieją, ale nie stanowią przeszkody w byciu szczęśliwym. Wyobraź sobie, że nie dotyczą Cię żadne większe problemy. Sytuacja rodzinna ustabilizowana, kilku bliskich przyjaciół u boku, brak chorób i większych zmartwień. Jest okej. Brzmi nieźle, prawda? Dodajmy jeszcze, że zawsze towarzyszy Ci radosne usposobienie, jesteś lubiany w swoim otoczeniu oraz osiągasz sukcesy w nauce - może nie jakieś kolosalne, ale przyzwoite i zadowalające. A teraz zadaj sobie pytanie: czy jesteś dobrym człowiekiem?
Powyższy opis dotyczy pewnej dziewczyny (nazwijmy ją K). Trzy lata temu, będąc wówczas dwunastolatką, spytała siebie o to samo: "Czy ja jestem dobra?". Stwierdziła, że tak. Przecież nie paliła, nie piła, nie przeklinała, nie wyśmiewała się ze starszych i chorych, nie kradła, nie wagarowała, brzydziła się używkami. Zastanawiając się nad tą kwestią, zapewne nie miała wątpliwości co odpowiedzieć: "Tak, jestem dobra". To logiczne. Gdyby nie była dobra, to nie byłaby lubiana i już dawno zmieszano by ją z błotem.
Skoro była taka dobra, to dlaczego już rok później przeżywała smutki i melancholie niemal każdego dnia?
Przestrzegano ją, że gimnazjum bardzo zmienia ludzi. Niekoniecznie na lepsze. Ci, którzy kiedyś z nią trzymali, teraz wydawali jej się okropni. Wulgarni, nieprzyjemni, chamscy. A ona ich ofiarą. Nienawidziła szkoły, znajomych, swojego miasta, wszystkich sprowadzając do tego samego poziomu i tkwiąc w wielkiej beznadziei. Czuła się okropnie i wstrętnie, jakby znalazła się na celowniku wszystkich złych ludzi. Podkreślmy to: złych! Bo przecież ona była dobra.
Nasza bohaterka postanowiła w pewnym momencie poszerzyć horyzonty i wyrwać się spoza okręgu szkoły i własnej okolicy. Gdy zbliżyły się wakacje, wyjechała na kolonie, a tam jej nowe towarzystwo wydawało się spełniać wszystkie wymogi. Mieli swoje nałogi, dziwne przysposobienia, wady - ale jakoś automatycznie wydawali jej się dobrzy. Czuła się przy nich szczęśliwa i tuż po powrocie okrzyknęła tamten wyjazd mianem najlepszych dwóch tygodni jej życia. Potem kolonia się skończyła, wszyscy wrócili do domu. I znowu zewsząd zapanowała beznadzieja.
Warto zwrócić uwagę na jedną sprawę: towarzystwo szkolne i wakacyjne nie różniłoby się zupełnie niczym. I jedno i drugie można by spokojnie pokochać bądź znienawidzić. To w psychice K wytworzyło się mniemanie, że osoby poznane na kolonii są tymi lepszymi. Wszystko ma swój początek w umyśle, a nad nim panujemy my sami. Postawy są ważniejsze niż fakty. Gdyby K realnie uwierzyła, że osoby z jej miasta są sympatyczne i warte uwagi, automatycznie odnalazłaby w nich dobre cechy i przynajmniej powierzchownie zaczęłaby ich akceptować, co z czasem zapewne doprowadziłoby do coraz większej sympatii. Ona jednak uparcie wierzyła, że to nie jest towarzystwo dla niej. Oni przecież byli źli, a ona szukała ludzi dobrych.
Ta postawa szkodziła jej przez kilka miesięcy, doprowadzając do częstych ataków nerwów i płaczu. Nie była już ani szczęśliwa, ani spokojna, ani dobra. Dobry człowiek umiałby zaakceptować cudze wady, a już z pewnością nie wywyższałby ich ponad zalety, zaślepiając w ten sposób realne spojrzenie na dane charaktery. Dobry człowiek nie pozwoliłby sobie nieustannie marudzić, doszukiwać się dziury w całym, smucić ani zaniedbywać dawnego optymizmu, który kiedyś był podstawowym elementem jego osobowości. Czyżby K stała się zła?
Styl życia, jaki przyjęła, znalazł bynajmniej raz praktyczne zastosowanie. W poszukiwaniu dobra postanowiła ponownie wychylić się poza ludzi z własnej szkoły, szukając towarzystwa gdzie indziej. Doprowadziło ją to na spotkania Ruchu Światło-Życie (potocznie zwanego Oazą). Ot, taka katolicka wspólnota, pełna osób sprawiających wrażenie kreatywnych, sympatycznych i dobrych. Czemu miałaby nie spróbować? Od dziecka wychowywana była w wierze, co niedzielę bywała (BYWAŁA - bo nie można powiedzieć, by prawdziwie uczestniczyła) na Mszy Świętej, modliła się - co prawda bez większego zaangażowania i wkładania w to serca, ale modliła. Nie widziała jakichś przeszkód ku temu, by nazwać się chrześcijanką, więc Oaza wydała się jej idealnym miejscem. Ludzi było tam niemało, a wszyscy autentycznie życzliwi i ciepli. Już na pierwszy rzut oka widać było, że to lepsza młodzież niż ta, z którą miała styczność na co dzień. Gdy raz przyszła na spotkanie, tak pojawiała się już na każdym kolejnym. I było jej wspaniale, bo w końcu poczuła, jak otacza ją ludzkie dobro.
W Ruchu spotkania dzieliły się na ogólne i grupowe. Te drugie odbywały się w mniejszym gronie, nad którym czuwał animator. Już po pierwszym takim, K poczuła jak mała jest jej wiara w porównaniu do tamtych ludzi. Oni nie tylko kochali Boga - oni wiedzieli jak żyć. A dlaczego? Bo mieli wiarę. A dlaczego mieli wiarę? Bo kochali Boga. A dlaczego kochali Boga? Bo On pokazał im jak żyć. Koło się zatacza.
Dziewczynie wydawało się, że głęboka ufność Stwórcy nie jest koniecznie potrzebna do tego, aby tak jak tamci ludzie, nauczyła się sztuki właściwego sposobu bycia. Nie to, że nie wierzyła w autentyczność prawd objawionych w Biblii. Jakoś tak po prostu to było dla niej dziwne, że młodzież tak pięknie może kochać Zbawiciela, tak śmiało o Nim mówić i jednocześnie być tak normalnymi i przyjaznymi. Nigdy dotąd nie spotkała się z takim połączeniem. I choć oazowicze jej imponowali, to nie była do końca pewna czy chce się stać taka jak oni. Postanowiła przechytrzyć ich nauki i wyciągnąć dla siebie przede wszystkim to, jak żyć miło oraz radośnie. Wszystko sprowadzało się do jednego celu: chciała być dobra, ale może niekoniecznie zewangelizowana. Hasło roku formacyjnego zdawało się idealnie sprzyjać jej postanowieniom: "Narodzić się na nowo".
Śmiem twierdzić, że to się stało naprawdę. K rzeczywiście zaczęła żyć inaczej, lepiej. Ale oprócz realnego przyjęcia dobra do swojego serca, otworzyła się również na działanie Boga. To On ją przyprowadził na tamto pierwsze spotkanie i wlał na nią całe swoje miłosierdzie, aby dokonało się jej nawrócenie. Co zabawne, dotychczas myślała, że nawracać można jedynie ateistów. A tymczasem sama została sprowadzona z bezdroża na właściwą ścieżkę, po której od teraz już na zawsze będzie prowadził ją Pan.
A sprostowując - K to ja i właśnie przeczytaliście krótką historię tego, jak wiara zmieniła moje życie :)
Powyższy opis dotyczy pewnej dziewczyny (nazwijmy ją K). Trzy lata temu, będąc wówczas dwunastolatką, spytała siebie o to samo: "Czy ja jestem dobra?". Stwierdziła, że tak. Przecież nie paliła, nie piła, nie przeklinała, nie wyśmiewała się ze starszych i chorych, nie kradła, nie wagarowała, brzydziła się używkami. Zastanawiając się nad tą kwestią, zapewne nie miała wątpliwości co odpowiedzieć: "Tak, jestem dobra". To logiczne. Gdyby nie była dobra, to nie byłaby lubiana i już dawno zmieszano by ją z błotem.
Skoro była taka dobra, to dlaczego już rok później przeżywała smutki i melancholie niemal każdego dnia?
Przestrzegano ją, że gimnazjum bardzo zmienia ludzi. Niekoniecznie na lepsze. Ci, którzy kiedyś z nią trzymali, teraz wydawali jej się okropni. Wulgarni, nieprzyjemni, chamscy. A ona ich ofiarą. Nienawidziła szkoły, znajomych, swojego miasta, wszystkich sprowadzając do tego samego poziomu i tkwiąc w wielkiej beznadziei. Czuła się okropnie i wstrętnie, jakby znalazła się na celowniku wszystkich złych ludzi. Podkreślmy to: złych! Bo przecież ona była dobra.
Nasza bohaterka postanowiła w pewnym momencie poszerzyć horyzonty i wyrwać się spoza okręgu szkoły i własnej okolicy. Gdy zbliżyły się wakacje, wyjechała na kolonie, a tam jej nowe towarzystwo wydawało się spełniać wszystkie wymogi. Mieli swoje nałogi, dziwne przysposobienia, wady - ale jakoś automatycznie wydawali jej się dobrzy. Czuła się przy nich szczęśliwa i tuż po powrocie okrzyknęła tamten wyjazd mianem najlepszych dwóch tygodni jej życia. Potem kolonia się skończyła, wszyscy wrócili do domu. I znowu zewsząd zapanowała beznadzieja.
Warto zwrócić uwagę na jedną sprawę: towarzystwo szkolne i wakacyjne nie różniłoby się zupełnie niczym. I jedno i drugie można by spokojnie pokochać bądź znienawidzić. To w psychice K wytworzyło się mniemanie, że osoby poznane na kolonii są tymi lepszymi. Wszystko ma swój początek w umyśle, a nad nim panujemy my sami. Postawy są ważniejsze niż fakty. Gdyby K realnie uwierzyła, że osoby z jej miasta są sympatyczne i warte uwagi, automatycznie odnalazłaby w nich dobre cechy i przynajmniej powierzchownie zaczęłaby ich akceptować, co z czasem zapewne doprowadziłoby do coraz większej sympatii. Ona jednak uparcie wierzyła, że to nie jest towarzystwo dla niej. Oni przecież byli źli, a ona szukała ludzi dobrych.
Ta postawa szkodziła jej przez kilka miesięcy, doprowadzając do częstych ataków nerwów i płaczu. Nie była już ani szczęśliwa, ani spokojna, ani dobra. Dobry człowiek umiałby zaakceptować cudze wady, a już z pewnością nie wywyższałby ich ponad zalety, zaślepiając w ten sposób realne spojrzenie na dane charaktery. Dobry człowiek nie pozwoliłby sobie nieustannie marudzić, doszukiwać się dziury w całym, smucić ani zaniedbywać dawnego optymizmu, który kiedyś był podstawowym elementem jego osobowości. Czyżby K stała się zła?
Styl życia, jaki przyjęła, znalazł bynajmniej raz praktyczne zastosowanie. W poszukiwaniu dobra postanowiła ponownie wychylić się poza ludzi z własnej szkoły, szukając towarzystwa gdzie indziej. Doprowadziło ją to na spotkania Ruchu Światło-Życie (potocznie zwanego Oazą). Ot, taka katolicka wspólnota, pełna osób sprawiających wrażenie kreatywnych, sympatycznych i dobrych. Czemu miałaby nie spróbować? Od dziecka wychowywana była w wierze, co niedzielę bywała (BYWAŁA - bo nie można powiedzieć, by prawdziwie uczestniczyła) na Mszy Świętej, modliła się - co prawda bez większego zaangażowania i wkładania w to serca, ale modliła. Nie widziała jakichś przeszkód ku temu, by nazwać się chrześcijanką, więc Oaza wydała się jej idealnym miejscem. Ludzi było tam niemało, a wszyscy autentycznie życzliwi i ciepli. Już na pierwszy rzut oka widać było, że to lepsza młodzież niż ta, z którą miała styczność na co dzień. Gdy raz przyszła na spotkanie, tak pojawiała się już na każdym kolejnym. I było jej wspaniale, bo w końcu poczuła, jak otacza ją ludzkie dobro.
W Ruchu spotkania dzieliły się na ogólne i grupowe. Te drugie odbywały się w mniejszym gronie, nad którym czuwał animator. Już po pierwszym takim, K poczuła jak mała jest jej wiara w porównaniu do tamtych ludzi. Oni nie tylko kochali Boga - oni wiedzieli jak żyć. A dlaczego? Bo mieli wiarę. A dlaczego mieli wiarę? Bo kochali Boga. A dlaczego kochali Boga? Bo On pokazał im jak żyć. Koło się zatacza.
Dziewczynie wydawało się, że głęboka ufność Stwórcy nie jest koniecznie potrzebna do tego, aby tak jak tamci ludzie, nauczyła się sztuki właściwego sposobu bycia. Nie to, że nie wierzyła w autentyczność prawd objawionych w Biblii. Jakoś tak po prostu to było dla niej dziwne, że młodzież tak pięknie może kochać Zbawiciela, tak śmiało o Nim mówić i jednocześnie być tak normalnymi i przyjaznymi. Nigdy dotąd nie spotkała się z takim połączeniem. I choć oazowicze jej imponowali, to nie była do końca pewna czy chce się stać taka jak oni. Postanowiła przechytrzyć ich nauki i wyciągnąć dla siebie przede wszystkim to, jak żyć miło oraz radośnie. Wszystko sprowadzało się do jednego celu: chciała być dobra, ale może niekoniecznie zewangelizowana. Hasło roku formacyjnego zdawało się idealnie sprzyjać jej postanowieniom: "Narodzić się na nowo".
Śmiem twierdzić, że to się stało naprawdę. K rzeczywiście zaczęła żyć inaczej, lepiej. Ale oprócz realnego przyjęcia dobra do swojego serca, otworzyła się również na działanie Boga. To On ją przyprowadził na tamto pierwsze spotkanie i wlał na nią całe swoje miłosierdzie, aby dokonało się jej nawrócenie. Co zabawne, dotychczas myślała, że nawracać można jedynie ateistów. A tymczasem sama została sprowadzona z bezdroża na właściwą ścieżkę, po której od teraz już na zawsze będzie prowadził ją Pan.
A sprostowując - K to ja i właśnie przeczytaliście krótką historię tego, jak wiara zmieniła moje życie :)
Ja Ci już mówiłam, że przepięknie napisane, daje cudownego kopa. Dużo w tym optymizmu. Oby tak dalej, z Bożym błogosławieństwem na każdy dzień ♥
OdpowiedzUsuńSmutna troche historia, ale i piekna, dobrze opisana. Wiara jak i wszystko moze byc naszym punktem zmian. Życzę dalszych równie dobrych ;)
OdpowiedzUsuńBardzo ładnie napisane. I dużo daje do myślenia, wiara potrafi zmienić człowieka ;)
OdpowiedzUsuńPowodzonka :D
Podziwiam Cię,że znalazlas w sobie siłe,zeby sie zmienic. To ogromnie trudne wyjsc z kręgu własnych przekonan i spojrzec na to z innej pesrpektywy. Bardzo mądre slowa,cudownie piszesz. ;)
OdpowiedzUsuńBardzo podziwiam. Czasami sadze ze tez powinnam urodzić sie na nowo :/ zapraszam do siebie było by mi bardzo miło za zadanie pytań do tagu ;) patyskaa.blogspot.be
OdpowiedzUsuńNaprawdę bardzo Cię podziwiam, że Twoja wiara jest tak silna.
OdpowiedzUsuńA co do Twojego komentarza u mnie: ależ ja nie mam żalu :) Wybaczyłam, nie mam żalu ani pretensji i nawet mogłabym dać drugą szansę, ale na pewno nigdy nie zapomnę.
Jejku, nie potrafię napisać komentarza adekwatnego do tego opowiadania... Tak pięknie napisałaś.... Te słowa jakoś tak motywują do bycia lepszym :)
OdpowiedzUsuńJa na razie dopiero poznaję samą siebie :) Szkoda tylko, że przez lata liceum zmieniłam się na gorsze...
Każdy ma w swoim życiu wzloty i upadki - dla mnie ostatni rok szkoły podstawowej i większość gimnazjum to istny koszmar, miałam dosyć, ale teraz niedługo zaczynając drugi rok technikum wiem, że tamte czasy wiele mnie nauczyły i bardzo zmieniły. Na gorsze, czy na lepsze? Nie mam pojęcia, ale czasami nie trzeba wiedzieć wszystkiego by czuć się dobrze. :)
OdpowiedzUsuńPięknie napisane! :)
OdpowiedzUsuńJa do niedawna byłam "teoretycznie" wierząca, ale tak naprawdę chodziłam do Kościoła i modliłam się trochę z przyzwyczajenia. Dopiero niedawno zaczęłam się zastanawiać, co daje mi taka wiara? Wtedy właśnie postanowiłam ją pogłębić, zamiast bezmyślnie odmawiać pacierz. Codziennie wieczorem czytam fragment Pisma Świętego, staram się zastosować do swojego życia to, co mówi ksiądz w czasie kazania podczas Mszy Świętej... Zaczęłam to robić dopiero niedawno, ale uważam, że wiara jest bardzo potrzebna człowiekowi, bo nadaje sens jego życiu.
Ludzie jak nie mają problemów to i tak robią wszystko żeby je mieć :P
OdpowiedzUsuńWspaniała historia. Dobrze, że trafiłaś na dobrą drogę, że odnalazłaś się w swoim życiu, że nie jesteś taka sama jak każdy. Przez takie posty wszystko dopływa do serca, czujesz to co ktoś przeżył i to jest piękne. Dziękuję, że uświadomiłaś mi to wszystko:)
OdpowiedzUsuńhttp://my-life-my-dreams-my-story.blogspot.com/
Weszłam na Sc. Patrzę zamknięty. Cieszę się, że również zaczynasz wszystko od początku. Kojarzysz mnie?
OdpowiedzUsuńDługa notka. Nie ma to jak mieć natchnienie. W sumie, to miałam podobne przeżycia, więc obie wiemy, ze lekko nie jest w życiu. Cieszę się, ze są jeszcze normalni ludzie.
Masz bardzo przyjemny styl pisania, miło mi się czytało Twoją historię. Zwłaszcza, że jest ona pozytywna. Cudowne jest to, że taka młoda osoba odnalazła w sobie wiarę w Boga, w dzisiejszych czasach jest to naprawdę rzadkość. Nie pozostaje mi nic innego jak życzyć wielu błogosławieństw i oby Twa wiara z dnia na dzień rosła. :)
OdpowiedzUsuń